Them Crooked Vultures – Them Crooked Vultures – recenzja (review)

Myślałem, że to będzie najtrudniejsza do napisania recenzja w całym moim życiu. Myliłem się. Już czuję, że przyjdzie mi to łatwo i bezboleśnie 🙂 Josh Homme, John Paul Jones i Dave Grohl w końcu pokazali swoje dziecko, jest nim oczywiście płyta Them Crooked Vultures, zatytułowana tak samo jak nazwa zespołu.

Them Crooked Vultures

Well if sex is a weapon, then smash, boom, pow, how you like me now?
Album otwiera No One Loves Me & Neither Do I, trochę rozleniwia, a raczej relaksuje słuchacza na samym początku, aby w jego środku wybuchnąć z całej siły. Głowa macha się sama, jakby chciała dotrzymać towarzystwa potupującej nodze. Można było spodziewać się po tej produkcji jednego – zabaw kanałami, dużo reverbów i ogólnie majstersztyka producenckiego (trzeba nadmienić, że zespół postanowił sam wyprodukować płytę, choć stawiam, że mimo wszystko pomagał im w tym Alain Johannes, który również koncertuje z bandem jako gitarzysta rytmiczny), No One Loves Me & Neither Do I delikatnie stara się to potwierdzić. Kolejny utwór to Mind Eraser, No Chaser, czyli drugi singiel. Dużo energii i radosnego grania, nic odkrywczego, ale sprawia mnóstwo radości. Aha, jeszcze jedno słowo: puzon 😉 Lecąc w kolejności trafiamy na pierwszy singiel, znany już pewnie wszystkim New Fang. Jaki jest? Taki, jaki powinien być singiel, czyli przyjazny dla większości słuchających w radiu. Jest więc skocznie i pozytywnie, dużo klimatu dodają slide’y gitarowe.

Is it dead at the end of the road?
Dead End Friends był moim faworytem już wtedy, kiedy słyszałem nagrania koncertowe zespołu. Na albumie jest mniej agresywny, bardziej przemyślany i ku mojemu zdziwieniu – musiał dojrzewać aż przez kilka przesłuchań płyty. Za to gdy już dojrzał, odwdzięczył się niesamowitym „smakiem”. Najmocniejszą stroną jest wg mnie tekst samej piosenki, który momentami potrafi spowodować ciarki na plecach, przedramionach, jajach i kto-tam-wie-jeszcze-czym. Następnie atakują nas słonie, czyli Elephants. Atakują dosłownie – rozpędzająca się gitara nabiera szybkości po to, żeby zwolnić po nokaucie. Jeśli ktoś zapyta Was kiedyś o to, czym jest groove w rockowej piosence, puśćcie mu właśnie Elephants. Jest może ciut przydługi, ma to jednak swój cel. Po raz kolejny muszę pochwalić przy tej okazji teksty utworów, Josh w dobrej formie (jak zwykle, jeśli chodzi o pisanie), ale o dobrych formach później, bo czas przejść do Scumbag Blues, czyli chyba najlepszego utworu na całej płycie. Główny riff, który wprasowuje się w mózg tak głęboko, że nawet Mind Eraser nie pomoże Wam wyrzucić go stamtąd. Położycie się do łóżka, a tam po pościeli nadal będzie pląsał się Scumbag Blues. Utwór przypomina mi mocno niektóre dokonania Cream (głównie ze względu na świetny falset) i choć nie jestem fanem tego zespołu, to jest to jak najbardziej komplement. W pewnym momencie Scumbag rozwija się dość horrorowo, aby zaraz potem zostać zdominowanym przez spokojne odgrywanie głównego riffu przez bas, który dopiero w tej piosence pokazuje jaja wielkie jak berety. Dwie solówki po prostu rozkładają na łopaty.

Prepare and take aim, and fire!
Bandoliers potwierdza moje pierwsze stwierdzenie, które nasunęło mi się po dziewiczym przesłuchaniu albumu – nie ma tutaj miejsca na popisówy solowe muzyków, jest to po prostu solidne, szczere, rockowe granie, które wypłynęło z serc, bez niepotrzebnego spinania się. Sam Bandoliers za każdym razem powoduje u mnie niesamowicie duży przypływ sił, coś bardzo pozytywnego, choć bynajmniej nie w warstwie tekstowej. Bardzo duże nadzieje wiązałem z Reptiles. Czy rozczarowałem się? Absolutnie nie! Choć wykorzystanie akustycznych gitar było na pewno wielkim zaskoczeniem 🙂 Jeśli miałbym opisać samą kompozycję utworu jak najkrócej, użyłbym sformułowania: pozytywnie popierdolona 😉 And I know, it’s like cleaning up after an orgy, you weren’t sober. I wish someone would burn this place to the ground…

La-la-la-la-la-la…
Interludes With Ludes to horror w zupie o smaku Desert Sessions. W sam raz do puszczenia w ciemnym, zadymionym barze – przybrudzone gacie gości zapewnione! Interludes przypomina trochę linią melodyczną I’m Designer z repertuaru Queens of the Stone Age, jednak jako całości – jak już wspomniałem – bliżej jest do Desert Sessions, w szczególności Like a Drug. Warsaw or The First Breath You Take After You Give Up to podróż do najciemniejszych zakamarków wyobraźni, a zarazem kolorowy odjazd po kwasie wspierany przez organy Hammonda. Kawałek wydaje się też być świetny do chlania, trzeba sprawdzić przy następnej okazji 😉 Warsaw to przy okazji kolejna piosenka, która na myśl przywodzi mi bardzo mocno Lullabies to Paralyze QotSA (chodzi dokładnie o drugą, mroczną część płyty). Mam nadzieję, że mając tak nazwany utwór w swoim repertuarze, zespół odwiedzi nasz kraj w najbliższym czasie. Do lata jeszcze sporo czasu, więc kto wie (gwoli ścisłości: latem ma być wskrzeszony Queens of the Stone Age – w końcu!)?

I’m the trigger, quick to fire, punctuate between the eyes…
Caligulove to w zasadzie świetna solówka na klawiszach z doklejoną resztą utworu. Ale doklejonego nie na odwal, żadnych ochłapów! Świetne brzmienie basu (prawie jak syntezator momentami, wyczuwam tutaj lampowego wzmaka Orange :>) i niezgorsze gitar. Polecam serdecznie końcówkę Caligulove 😉 Desert Sessions ponownie kłaniają się w pas 🙂 Gunman podszedł mi najmniej. Fakt, nóżka chodzi, ogólnie to kawałek niemal dance’owy, ale słaby refren przypominający Erę Vulgaris (utwór, nie album) psuje mi cały efekt. No ale cóż, kiedyś nie podchodziło mi Misfit Love, a teraz mógłbym słuchać go na okrągło 🙂 Płytę zamyka NIESAMOWITY i niszczący klimatem Spinning in Daffodils. Przerażająco smutne klawisze wprowadzają w psychodeliczny (zastanawiałem się czy nie użyć słowa „psychiczny” w przypadku tego utworu) klimat reszty. Nawet The Blood is Love i Someone’s in the Wolf chowają się pod stół, gdy słyszą nadciągający Spinning in Daffodils z szalejącym, metalicznym basem w przejściu. Tak właśnie minęło 66 minut przygody nazwanej Them Crooked Vultures.

Ta płyta jest dokładnie tym, czym powinna być. Może nie do końca tym, czym chciałbym, żeby była, ale wystarczyło pierwsze przesłuchanie, abym chwycił o co właściwie w tym wszystkim chodziło. A chodziło o solidne i szczere granie, którego tak mało w ostatnio w rockowym światku. Cóż, nie jest to zdecydowanie płyta dla lubujących się w grubych, spoconych, pląsających się po scenie lezbach i fanów spedalonych indie-rockowych zespołów. To płyta dla fanów świetnej muzyki.

Ocena: 9.5/10
Płyta roku! (wygrywając minimalnie z Broken, czyli najnowszą płytą Soulsavers)

PS – cała płyta jest do przesłuchania za darmo TUTAJ, jest to oficjalna wstawka od zespołu 🙂